wtorek, 10 lipca 2007

Wałbrzyszanin w Szczecinie, czyli opowieść o tym jak między 24 czerwca a 8 lipca 2007 roku, grupa młodzieży z wałbrzyskiego MOS-u, pod wodzą niestrudzonych wychowawców wypoczywała sobie aktywnie, czasami aż nadto.
       Nasza podróż za jeden uśmiech zaczęła się na dworcu kolejowym Wałbrzych - Miasto. Wybraliśmy się w nią,  jak to drzewiej bywało pociągiem, bo takie są koleje rzeczy. Nasze miasto żegnało nas pogodą zapowiadającą udany wypoczynek i czerwonymi ścianami dworcowej poczekalni. Na nich ktoś nieudacznie "zatagował" swoją obecność w naszym mieście, a może tylko oznaczył teren, aby się potem łatwiej odnaleźć. 
Tak, czy inaczej - pseudograffiti wyglądały rozczulająco żałośnie przy tym, co później zobaczyliśmy w Szczecinie. Tymczasem na pożegnanie, na ścianach tych zawiesiliśmy swoje ostatnie spojrzenia, zatrzasnęliśmy za sobą drzwi wagonu klasy drugiej i ruszyliśmy w drogę. Długą podróż do Szczecina znieśliśmy dzielnie, sporą jej część najzwyczajniej przespaliśmy. Pozostałą przesiedzieliśmy na twardych siedzeniach, grając w karty i patrząc bez refleksji na przesuwające się  się za szybą krajobrazy. Od czasu do czasu oddawaliśmy się niezbyt wyszukanym rozmowom typu - "Paaatrz! Kroooooowaaa...", - "Jaaaa Cieeee, ale łaciata!". Niejeden z nas próbował zagadnąć, równie porywającymi tematami, przygodnie spotkane w wąskim przejściu wagonu dziewczęta, które tak jak my udawały się na, mniej lub bardziej zasłużone, wakacje. Tymczasem semafory unosiły swe ramiona ku niebu, w geście "szerokiej drogi!". Lub, jak kto woli: "Panie! Spuść bombę i zabierz tę trąbę!".
     Jednal warto było pomęczyć się, w tym podróżnym bezruchu przez kilkanaście długich godzin. Szczecin przywitał nas miło. Co starszym uczestnikom wyprawy natychmiast przypomniała się czołówka magazynu "Morze", prezentowanego przez Telewizję Szczecin w latach osiemdziesiątych ubiegłego stulecia. 
     Pogoda zapowiadała się równie dobrze, jak w Wałbrzychu, a widok "wielkiej wody" w bezpośrednim sąsiedztwie dworca, pozwolił na chwilkę zapomnieć o niedogodnościach podróży. Pomimo, że niektórzy z nas dopiero teraz uwierzyli, że Szczecin na prawdę nie leży nad morzem - wakacje zapowiadały się pysznie.
     Na dworcu podjął nas komitet powitalny zorganizowany osobiście przez Pana Andrzeja. W towarzystwie kilku sympatycznych panien, oraz równie mężnych - jak my kawalerów udaliśmy się na ul. Jagiellońską. Tam gościnne podwoje otwierał przed nami na oścież Młodzieżowy Ośrodek Socjoterapii nr 2. Dla fasonu podjechaliśmy tramwajem, choć to też "szynowóz". Bo tramwajów - wprawdzie i u nas dostatek - jednak i ten przyjęliśmy z radością, jako wróżbę mało forsującej podróży. Z tym, że na stojąco, bo po przydługiej jeździe koleją, dokuczliwie dawało nam o sobie znać miejsce, w którym plecy kończą swą szlachetną nazwę.
     Przejażdżka nie zdążyła nas nawet znużyć, nie trwała zbyt długo. Po kilku minutach dotarliśmy szczęśliwie do miejsca przeznaczenia. Szczeciński MOS, mieszczący się w starej, i dość uroczej części miasta przyjął nas wieczerzą, gorącą kąpielą i czystą pościelą w miękkim łóżku. A tego nam było potrzeba jak mało czego...
Internat Młodzieżowego Ośrodka Socjoterapii nr 2 w Szczecinie, dwa obszerne budynki, pomiędzy Turzynem a Pogodnem pozwoliły nam się nie tylko wygodnie wyspać i najeść do syta. Prędko okazały się też niezwykle wygodną bazą wypadową do wędrówek po całym staromieściu. Lwia część największych atrakcji miasta leżała, niemal u naszych stóp, bo raptem o kilka rzutów przysłowiowym beretem. Ale o tem - potem.
     Zasadnicze pytanie, które należy zadać sobie i przeciętnemu czytelnikowi w tym miejscu brzmi: - co robi młody człowiek, gdy zorientuje się już dokładnie, że ma zasięg w swoim komórczaku, nazywanym pieszczotliwie również "trampkiem"? Odpowiedź jest prozaicznie prosta:  - wydaje wszystkie pieniążki "z karty" na eSeMeSy o strategicznym zupełnie znaczeniu, i treści z rodzaju "Trześć ząśka - jezdem w Szczęśćimiu, czy jak tam się to, cholera pisze ...". No i, jak już "wypstryka" cała kasę, to koniecznie musi się rozejrzeć jak by tu zasilić konto w tym obcym mieście?
       Na szczęście okazało się, że "markecik pod zielonym płazem" jest - jak zawsze - tuż za rogiem. A tam pełna rozmaitość kart doładowujących, i droga w szeroki świat stoi stamtąd otworem. Przy okazji - zupełnie niedaleko, miast malowideł naściennych z epoki kamienia łupanego odkryliśmy inne, zgoła malowidło ... 
     Robi wrażenie, prawda? Jakoś nie mogliśmy oprzeć się pokusie bliższego przyjrzenia się temu cacku. No i - rzecz jasna- uwiecznienia naszych postaci na jego tle. Weszliśmy zatem do kryjącej go bramy, zatrzaskującej się samoczynnie na domofonowy zamek. I nawet zadbaliśmy o to, by się nie zatrzasnęła samoczynnie, jak ma to w zwyczaju. W międzyczasie, jednak ktoś z przechodniów zatrzasnął nieopatrznie furtę i przez następne kilka minut nie poszliśmy nigdzie. Aż Flisinowi - długą ręką - udało się dosięgnąć do zbawicielskiego przycisku domofonu, do którego wszyscy już mówiliśmy: " proszę nam otworzyć bo ...". 
      W ten sposób oprócz krótkiej prelekcji na temat sztuki ulicy, mieliśmy również małą powtórkę z Savoir-vivre'u, na temat używania magicznego słówka "proszę". Nie wspominając już o Flisinie, bo ten osobnik, to nawet rozciąganie mięśni i ścięgien zaliczył na piątkę z plusem. 
  ...na pierwszym planie Oczko gapi się jak wół na zamykające się wrota... 
Po takiej rozgrzewce mogliśmy z czystymi sumieniami udać się w dalszą drogę, pięknymi ulicami Szczecina, rozciągającymi się promieniście od ronda do ronda.

...miło spocząć sobie nieopodal mongolmedu... 
W dalszą drogę, to znaczy -  ku Wałom Chrobrego (nie mylić z Wałami Jagiellońskimi). Wały, to niezaprzeczalna wizytówka miasta, deptak, na którym można "pobujać się", "polansować", poprężyć bary, napić się herbaty w barze. I rzucić okiem na przepływające barki też można.  
      My nie omieszkaliśmy rozsiąść się wygodnie na skraju fontanny - nieczynnej, niestety. A to z powodu remontu całych Wałów, które przygotowywane były na finał regat wielkich żaglowców.

      Na Wałach Chrobrego, uważny "zwiedzacz" może zapoznać się z częścią historii powojennego szkutnictwa Szczecińskiego. To znaczy - obejrzeć oprawione w mur oporowy wizerunki statków i okrętów,  które powstały w szczecińskich stoczniach i tam były wodowane. A potem uwiecznione zostały w postaci spiżowych i kamiennych tablic i ukazane w pełnej krasie na miejskim deptaku. Ku pamięci potomnym i na chwałę budowniczym. My historię tę prześledziliśmy z niemałym zainteresowaniem.
Równie interesująco wyglądały jednostki mniej historyczne, za to jak najbardziej pływające, zacumowane przy nabrzeżu.  A zaznaczyć należy że "bujają" tam przy kei różne znakomitości. Na przykład Ładoga - kołysząca się na wodzie restauracja, w której w prawdzie nie gościliśmy, jednak urokowi której trudno się oprzeć.
 Zaprzyjaźnieni marynarze powiedzieli nam, że piękność przypłynęła o własnych - dziarskich jeszcze siłach z rosyjskich wód śródlądowych, ale teraz jest atrakcją wyłącznie statyczną. Czyli stojącą, toteż i samemu postać przy niej miło. I oko zawiesić również miło, czego nie omieszkaliśmy uczynić. Na zdjęciu powyżej widok Ładogi na tle gmachu Akademii Morskiej w Szczecinie. 
 Przy nabrzeżu Wałów Chrobrego cumują także statki tak zwanej "białej floty", czekające turystów złaknionych atrakcji nawodnych. Jednym z nich udało nam się wybrać na krótką, bo zaledwie godzinną wycieczkę po Odrze. Trasa wycieczki: Wały Chrobrego - Rzeka Duńczyca - Elewator Ewa - Kanał Grabowski - Przekop Mieleński - Dok nr 5 - Nabrzerza: Snop i Huk - Międzystocznie Stocznia Szczecińska "Nowa" - Stocznia Remontowa "Gryfia". Pouczająca i przyjemna. Podczas rejsu mieliśmy chwilę na relaks, na żarty. Ale była też okazja, żeby obejrzeć jak "budują się statki", jak wyglądają pod lustrem wody, dowiedzieć się ile mają zanurzenia, po co im śruba napędowa w dziobie, czym są napędzane, co to jest zmienny kąt natarcia łopat i w ogóle wiele ciekawych rzeczy udało się nam dowiedzieć. Jak powiadają: "podróże kształcą", a my potwierdzamy słuszność tego powiedzenia własnym przykładem.
            Podróż statkiem tak zwanej "białej floty można sobie z powodzeniem zaplanować, udając się na wycieczkę do Szczecina, jak się człowiek ładnie uśmiechnie, to armator potraktuje go ulgowo - tak, jak nas. 
          Podczas wyprawy Peene Queen przepływaliśmy między innymi obok statku, który dzień wcześniej wywarł na nas ogromne wrażenie tj. m/s Maranjos'a. Teraz mogliśmy obejrzeć go od strony wody. I dobrze, bo wcześniej widzieliśmy go z każdej strony - od najdrobniejszych wręcz zakamarków do pokaźnych rozmiarów urządzeń - ale od strony wody nie. Z pokładu było ciężko, z burty Maranjos'a widzieliśmy natomiast Peene Queen, która wtedy wydawała nam się z góry "taaaka malutka".
            Na Maranjos'ie gościliśmy dzięki gestowi i sympatii do nas pewnych otwartych i jakże miłych ludzi, których spotkaliśmy w swoich niezliczonych wędrówkach po Szczecinie. Te, z kolei, nasi wychowawcy odbywali systematycznie w poszukiwaniu niecodziennych atrakcji. Podczas jednej z takich wędrówek spotkali na swojej drodze Pana Henryka. Pan bosman prędko okazał się człowiekiem otwartym i skorym do wszelkiej pomocy. Zorganizował nam nie lada atrakcję - prawdziwą przygodę na prawdziwym statku. Maranjos nie jest, bowiem statkiem udostępnionym do zwiedzania jakiemukolwiek szerszemu gronu osób. Przed nami otworzyły się wszystkie zakamarki okrętu, zajrzeliśmy nawet do zbiorników pitnej wody. Które najczęściej zamknięte są nawet przed załogą, bo podczas rejsu są pełne. 
 Kapitan Maranjos'a - p. Shivandra Singh to "chłop na szkwał". Sam urodził się w Indiach, jego statek w Norwegii, pływa pod  banderą panamską, a od dłuższego czasu dokuje w Szczecinie. W gdyńskiej Akademii Morskiej, pan kapitan jest wykładowcą, a w codziennym życiu niezwykle sympatycznym człowiekiem. Polska, wydaje się miejscem, w którym kotwicę spuścił na dłużej ...
   Na Maranjos'ie po raz pierwszy zobaczyliśmy miejsca niedostępne zwykłym zjadaczom dorsza. Zapoznaliśmy się ze wszystkimi tajnikami ogromnej, kołyszącej się na falach lodówki. Bo Maranjos to chłodnicowiec. Otworem stanęły przed nami nie tylko ładownie, maszynownia, pomieszczenia agregatów, windy.
  Co najwspanialsze - również mostek kapitański przyjął nas gościnnie, a tam: radary, sonary, żyrokompasy, urządzenia łączności, koło sterowe, mapy morskie i inne cuda, których mogliśmy dotknąć własną ręką a nawet użyć. Oczy świeciły nam się do tych wszystkich cudów i cudeniek, niczym lampy nawigacyjne ... Oj, jest się czym pochwalić, większość naszych kolegów dowie się o tych wszystkich rzeczach tylko z naszych opowieści.
     A kto z Was - czytelników był na mostku kapitańskim? Jeden, dwa, trzy razy? Druga nasza wizyta w tej "świątyni skupienia" - niedostępnej zwykłym śmiertelnikom miała miejsce w tuż przy Wałach Chrobrego. Kto by pomyślał, że tylu ludzi potrzeba do prowadzenia jednego Nosorożca? 
 Maszynownia pchacza barki wygląda równie interesująco jak mostek - nie da się zaprzeczyć. Zwłaszcza, gdy specjalnie dla Ciebie ktoś zapuści 800-konną maszynę. Robi hałas ... i wrażenie!!!
      W porcie rybackim GRYF dowiedzieliśmy się gdzie i jak powstają statki, jak się je załadowuje, wyładowuje i prowadzi po morzu.
     Podczas jednej z wędrówek po mieście natknęliśmy się na biurowiec jednej z poważniejszych firm której statki regularnie pływają do Afryki. Nie mogliśmy oprzeć się pokusie rozmowy z osobami, przed którymi otworem stoi tak wielki świat, pachnący upalnym słońcem, nawet zimą. Po krótkich staraniach zaproszeni zostaliśmy na miłą pogawędkę z członkami zarządu jednej z najpoważniejszych w naszej części Europy linii żeglugowych.
Zapoznaliśmy się z pachnącą wielkim światem i pełną nieudawanej odwagi pracą ludzi morza, zagadnieniami związanymi z handlem, prawem morskim, z przyjemnością wysłuchaliśmy opowieści o tym, jak długo i ciekawie statek opływa zachodnioafrykańskie porty, co tam zostawia, a co zabiera na swój pokład. Z przyjemnością obejrzeliśmy liczne modele zdobiące wnętrza firmy. Nasi gospodarze podjęli nas ciekawą opowieścią, pożegnali - natomiast - miłymi drobiazgami, które pozwoliły nam wzbogacić swoją wiedzę o shippingu i przydają nam się do dziś - również w szkole. 
Jako rasowe szczury lądowe, na chwiejących się z wrażenia nogach, obeszliśmy od stępki po kapitański mostek kilka jednostek pływających. Na statku szkoleniowym Wyższej Szkoły Morskiej w Szczecinie M/S Nawigator XXI, gościł nas sam kapitan. Pierwszy oficer pokazał najskrytsze czeluście maszyny, lśniące czystością i pachnące otwartym morzem.
Zostaliśmy zaproszeni do studiowania w tej zacnej uczelni, a niektórzy z naszych kolegów nadal pod niebiosa wychwalają uroki zawodu marynarza.
      W ten sposób dowiedzieliśmy się jak powstają statki, jak wyglądają ich najskrytsze tajemnice konstrukcyjne, jak się je prowadzi po morzu i po co się to w ogóle robi w erze tanich linii lotniczych. Pozostało tylko uzupełnić naszą wiedzę o tym jak kształtowały się na przełomie wieków możliwości, które otwierała przed ludźmi żegluga. W tym celu należało prędko zejść na stały ląd. Uzupełnianie braków w wiedzy rozpoczęliśmy bardzo szybko - zapoznając się ze wspaniałymi zbiorami Muzeum Morskiego w Szczecinie. Kum Maciej vulgo "Pogromca Smoków" nie ukrywał zachwytu ...
Duże wrażenie zrobiło na nas Muzeum Narodowe, a w nim wystawa czasowa: "50 lat z historii Szczecina". Eksponaty od czasów tak zwanej "głębokiej komuny", do współczesności - pochodzące w większości z prywatnych zbiorów Szczecinian czasem były zabawne, czasem zadziwiające, niejednokrotnie zaś każące się mocno zastanowić nad życiem. Wśród licznych dziwadeł i kuriozów znalazły się okazy tak niecodzienne, jak mikrosamochód Smyk. Skonstruowany w Polsce w latach pięćdziesiątych ubiegłego stulecia, po to, by zaspokoić apetyty naszych dziadków i pradziadków na motoryzację. Zbudowany w Szczecinie, w liczbie zaledwie kilkudziesięciu egzemplarzy, w zasadzie nigdy nie wyszedł z fazy prototypu. Niestety! Autko skończyło podobnie jak wiele innych projektów z tamtych czasów - w przepastnych szufladach zapomnianych biurek. Samochodzik Podobnie, jak stojący nieopodal motocykl Iskra, napędzany był silnikiem motocykla Junak. Nas autko zachwyciło -  śliczne. Smyka udało się sfotografować dzięki niezwykle sympatycznym pracownikom muzeum, którzy czasem potrafią "przymknąć oko" a nawet uchylić sznur zabezpieczający przed niepowołanymi gośćmi. Bo w muzeach, ogólnie obowiązuje zakaz fotografowania - to szkodzi eksponatom, więc co bardziej zainteresowanych czytelników odsyłam do google'a i na stronki poświęcone Smykowi. 

     Z powierzchni ziemi, w poszukiwaniu ciekawych historii nieoczekiwanie zaczęliśmy udawać się w jej głąb. A zaznaczyć należy, że Szczecin stwarza ogromne możliwości dla poszukiwaczy tajemnic oraz miłośników podziemnej eksploracji. My również daliśmy się ponieść duchowi podziemnych tajemnic. Ogromne wrażenie zrobiły na nas mroczne, podziemne budowle pod Dworcem Głównym, w których przepastne czeluście zostaliśmy zaproszeni dzięki staraniom pana Piotrka - zaprzyjaźnionego wychowawcy ze Szczecina. Podczas II Wojny Światowej podziemne korytarze służyły jako schron dla ludności cywilnej Szczecina. Potem - w okresie tzw. "zimnej wojny" częściowo zostały zaadaptowane na schron atomowy - największy w tej części Europy.
  Aż nam "ciarki po plecach przechodziły". Ekspozycja i opowieść przewodników mają charakter pacyfistyczny, skłaniający do refleksji nad okrucieństwem wojny. To dobra lekcja historii - działająca na wyobraźnię ...
Schronem opiekuje się grupa prawdziwych pasjonatów. Fotografować - oczywiście - nie wolno, ale chętnych do zapoznania się z tą, niewątpliwą atrakcją miasta zapraszamy do odwiedzenia strony
http://www.podziemnyszczecin.pl
      Ale Szczecin to nie tylko historia. Wbrew znacznej odległości od otwartego morza - to miasto ze wszech miar morskie. Tu - w Szczecinie przeżyliśmy zatem i przygody awanturnicze. W Pionierze - jednym z najstarszych, a na pewno najbardziej uroczych kin w Polsce przeżyliśmy wielką przygodę z piratami Polańskiego. Zaproszeni zostaliśmy tam przez właścicieli tego przybytku X muzy. A to dzięki staraniom zaprzyjaźnionej z nami pani Stasi - wychowawczyni z MOS-u w Szczecinie. "Pionierka" - bo tak pieszczotliwie o tym kinie mówią Szczecinianie - polecamy wszystkim. Piękne, maleńkie kino,  o niesamowitej atmosferze przyjęło nas kameralnie i przytulnie. Tutaj naprawdę można poczuć atmosferę minionych stu lat kina w Szczecinie. Bo Pionier - o czym, niech wszyscy wiedzą - to kino ze stuletnią historią. Ponadto to najstarsze nieprzerwanie działające kino na świecie.  Polecamy serdecznie stronę internetową kina...   
 http://www.kino-pionier.com.pl/
Równie przyjemnie było udać się w wirtualną, piracką podróż  na Karaiby, z portem początkowym i końcowym w szczecińskim Heliosie.
     Po takich wirtualnych, morskich podróżach, okraszonych szczękiem i hukiem różnego rodzaju oręża nabraliśmy prawdziwej ochoty na doświadczenie otwartego morza na własnej skórze. Wtedy nadszedł czas na największą, chyba atrakcję naszego wakacyjnego pobytu na wybrzeżu. Zupełnie niedaleko (w skali globalnej - rzecz jasna) odbywała się w tym czasie impreza, która skutecznie przeniosła nas zarówno w czasie, jak i przestrzeni.  Na Zlot Pojazdów Wojskowych w Darłowie (bo o tej imprezie mowa), zaprosili nas sami organizatorzy imprezy. A i podjęli ze wszech miar godnie.  Od razu stwierdzamy, że warto było pomęczyć się znowu w podróży. Ze Szczecina udaliśmy się tam pociągiem, z jedną przesiadką na autobus szynowy, którego maszynista był tak miły, że zaprosił nas do kabiny. Obejrzeliśmy sobie wszystko dokładnie a kolega "Kazimierz", to nawet zatrąbił przed przejazdem - dla ostrzeżenia i dla fasonu. Do Darłowa dojechaliśmy bezpiecznie późnym popołudniem.
    W dalszą drogę z Darłowa do Darłówka Zachodniego przebyliśmy niczym na skrzydłach, choć tak na prawdę, to na własnych, zmęczonych już nieco nogach. Po drodze mieliśmy okazję pooglądać rybackie kutry, które wciąż jeszcze "wychodzą w morze" po świeżą rybę - kilka razy w tygodniu. Niestety, nie udało nam się spotkać rybaków z krwi i ości.
Udały nam się za to zaślubiny z morzem, a powiedzieć sobie jasno trzeba, że niektórzy z nas na prawdę po raz pierwszy w życiu mieli okazję zobaczyć morze. No i że nie jest ono tak ciepłe, jak można sobie wymarzyć oglądając zdjęcia. 
 Przy tym prędko okazało się, że Bałtyk jest naprawdę słony, no i że z Łodzi też można "wysiąść" na nadbałtycką plażę. "Druhowi Boruchowi" sprawiliśmy - natomiast - pierwsze w jego życiu urodziny na plaży, ze śpiewnie tradycyjnego "sto lat" - oczywiście! Konrad nawet zasalutował dla fasonu
... Jeepa musieliśmy zdobywać desantem - bohatersko i z poświęceniem, bo jako nagroda stał pod sceną za ochronnym ogrodzeniem. Jednak strategicznie zaplanowana i wzorowo przeprowadzona "z prawej flanki" akcja zakończyła się sukcesem, choć już po chwili organizatorzy biegli do nas krzycząc: "Kto pozwolił włazić pod scenę?" No, i  wtedy to już normalnie: strategiczny odwrót na z góry upatrzone pozycje ...  
Równie miło, jak pobyt na błotno - piaszczystym poligonie Darłówka, wspominać będziemy wizytę w Radio Szczecin. Atmosfera - oczywiście - diametralnie odmienna od plenerowej, jednak emocje prawie tak samo mocne. Radio otworzyło przed nami swoje gościnne podwoje, przedstawiając nie tylko rzeczy, których się tam spodziewaliśmy, ale również rzeczy, których nie tylko nie słychać przez głośnik radioodbiornika, ale o których zwykłemu słuchaczowi się nawet nie śniło. Rzeczy, o których przeciętny słuchacz nie ma zielonego pojęcia ... a my już tak! Obejrzeliśmy je sobie dokładnie - widzieliśmy - od wewnątrz, zamknięte na pancerne drzwi studio koncertowe ...
... byliśmy świadkami powstawania audycji i jej emisji na żywo. Redaktor prowadzący program w naszej obecności przemawiał do radiosłuchaczy, tak, jakby w ogóle nie było nas w studio, co nie dziwi, bo siedzieliśmy (a właściwie - staliśmy) cichutko jak mysz pod miotłą. I może to nic nic ciekawego być taką myszą, ale za to jaka "miotła"! Naszego nic nie mówiącego milczenia słuchało całe województwo zachodniopomorskie!
  Niedługo potem mieliśmy możliwość sami odezwać się do "sitka", zaplątać się w pajęczynie kabli i nagrać wołanie o pomoc w studio montażowym. gdzie wołania nasze zostały uwiecznione w postaci ciągu zer i jedynek, a następnie poddane katuszom rozmaitym ...
... odsłuchać je, mogliśmy w różnych prędkościach i symulowanych warunkach - na przykład w jaskini, w łazience, w stepie. Kilka razy od nowa, a potem od końca, a raz to nawet pan technik przerobił nas na dziewczyny. Na całe szczęście - tylko nasze głosy i wyłącznie wirtualnie... 

 ... było naprawdę ciekawie. Radiowcom serdecznie dziękujemy, a czytelnikom, którzy będą mieli taką sposobność serdecznie polecamy takie wizyty. Zwłaszcza, że szczecińska rozgłośnia jest bardzo gościnna. Zapraszamy też do wizyty na stronie internetowej Radia Szczecin, gdzie można - między innymi - posłuchać programu i obejrzeć fotografię budynku Radia, z tej strony, z której do niego wchodziliśmy (link w fotce). 
 http://radioszczecin.pl/index.php
     Będąc w Szczecinie nie omieszkaliśmy wybrać się też do Szwecji, w końcu to niedaleko. Nie to, żeby od razu wpław, bo aż tak blisko - to nie. Dotarliśmy tam tam zupełnie suchą stopą, normalnie i całkiem wygodnie: na piechotę, po króciutkiej podróży tramwajem. Bo może nie każdy wie, ale teren placówki konsularnej, jest terenem państwa, którego konsulat na nim działa. To dlatego, że na terenie konsulatu obowiązuje prawo kraju, którego jest on przedstawicielem. W ten sposób nie ruszając się ze Szczecina mogliśmy wybrać się go Królestwa Szwecji. A to za sprawą zaproszenia nas przez Konsula Honorowego Królestwa Szwecji w Polsce - Pana Dominika Górskiego. Ugoszczeni zostaliśmy z pełnymi honorami. Pan konsul opowiedział nam o kraju Wikingów bardzo wiele ciekawych rzeczy, zapraszając do odwiedzin Szwecji zarówno w celach turystycznych, jak i zawodowych. Ucięliśmy sobie też miłą pogawędkę na temat związków obu krajów w historii i współcześnie.
     W podziękowaniu za tak miłe zaproszenie przekazaliśmy konsulowi "Statek przyjaźni Polsko - Szwedzkiej" - dzieło Przemka. Pani Elżbieta Weselik - asystentka konsula, zapewniła, że obraz znajdzie właściwe sobie miejsce na ścianach konsulatu.
           Nieopodal Szczecina, w Gryfinie znajduje się centrum rekreacji wodnej, aquapark, czy - jak tam sobie szanowny czytelnik, raczy nazwać basen z grubymi rurami do zjeżdżania, bąbelkami i innymi dobrami, które służą wyłącznie zabawie i wypoczynkowi. Długo nas nie trzeba było przekonywać do wizyty w takim miejscu. Poślizgaliśmy się w zjeżdżalniach, powalczyliśmy ze sztucznymi falami, popływaliśmy na "dętkach", skorzystaliśmy z różnorakich wodnych masaży. 
W jaccuzi wymoczyliśmy się za wszystkie czasy. Chcielibyśmy zdementować pogłoskę o tym, że bąbelki w wodzie są zasługą Łukasza. One tam są zawsze.
        Pozostało jeszcze tylko obejrzeć siedzibę pomorskich książąt. Przedostatniego dnia pobytu wybraliśmy się na ostatni spacer po mieście. Kierunek obraliśmy już wcześniej, nie przewidzieliśmy tylko jednego: pogody zmiennej "kalejdoskopowo". Podczas naszej wędrówki rozpadało się na dobre. Zmokliśmy jak kury na wybiegu, mimo to udało nam się obejrzeć zachwycające wnętrza Zamku Książąt Pomorskich. 
 ... wysłuchaliśmy tam opowieści przewodnika o dziejach zamku i kurantów pięknego zamkowego zegara. Obejrzeliśmy wystawę na temat historii przebudowy i rekonstrukcji zamku przedstawionego m.in. w postaci makiet ... 
  ... zapoznaliśmy się z zamkowymi tajemnicami legendami. Tymczasem deszcz padał i padał. Potem już tylko Szczecin pożegnał nas nostalgicznie ... 
  ... i pogrążyliśmy się w krótkiej, ostatniej nocy. Raniutko, jeszcze tylko bardzo zaspany przejazd tramwajem przez senne miasto. Na, nie mniej senny o tej porze, dworzec kolejowy. I - jak to mówią: "Komu w drogę - temu ... lokomotywa", - czy jakoś tak.
... Podróż powrotna "zleciała" prędziutko - bo, jak ogólnie wiadomo 
- droga do domu zawsze jest krótsza, a po szynach - jeszcze prostsza.
        Podczas tych niezapomnianych wakacji poznaliśmy wielu wspaniałych ludzi, dzięki którym nasz pobyt w piastowskim Szczecinie był naprawdę atrakcyjny. W imieniu dyrekcji naszego ośrodka w Wałbrzychu, wychowawców i swoim własnym chcielibyśmy jak najserdeczniej podziękować:
- naszym miłym gospodarzom, to jest dyrektorowi MOS-u nr 2 w Szczecinie,
- włodarzom Miasta Szczecin,      
- kierownictwu szczecińskich kin Pionier i Helios,      
- kapitanowi i załodze pływającego pod panamską banderą M/S Maranjos,      
- kapitanowi i załodze Nawigatora XXI,      
- kapitanowi Nosorożca IV, pracującego w kanałach Odry,    
- pracownikom portu rybackiego: bosmanowi Henrykowi i Czaplickiemu panu Jackowi Jastrzębskiemu.
     Szczególne gorące podziękowania za gościnność należą się również Panu Henrykowi Nawracajowi z Darłowa.
      Te dwa tygodnie spędzone w Szczecinie, pomimo nieustająco mokrych butów, i kropli deszczu pod kapotą wspominać będziemy długo i z ogromną przyjemnością. Zapraszamy też wszystkich Szczecinian na równie gościnną wałbrzyską ziemię, pełną niezapomnianych atrakcji, gdzie naszych Gości podejmiemy z równą atencją. 


txt: StArt, foto: StArt, P.Spierzak